niedziela, 23 października 2016

Wiele z Was pisze o molestowaniu, o gwałtach. Piszecie, że to dlatego idziecie na #czarnyprotest. Dlatego postanowiłam też się swoją historią podzielić.

Gdyby ktoś zapytał mnie dziesięć lat temu, czy byłam albo jestem molestowana, odpowiedź, której bym udzieliła, brzmiałaby: „nie”.

Jeszcze dwa lata temu, jak słyszałam, że 25% Polek (albo i więcej) spotkało się z jakąś formą molestowania – wspominałam swoje koleżanki z podstawówki, z gimnazjum, z liceum i… nie dowierzałam. One miałyby być molestowane? Nie do wiary, przecież nigdy o niczym takim nie wspominały. Ale to nieprawda. Wspominały, po prostu uciekło mi to na jakiś czas z pamięci. To była zima, druga klasa gimnazjum, jeśli się nie mylę. Pamiętam, że po wf-ie przebierałyśmy się w normalne ubrania. Dziewczyny z sąsiedniej miejscowości rozmawiały o swoich planach na popołudnie. Pamiętam wypowiedź jednej z nich. O tym, że ma kolędę i że musi się u którejś z dziewczyn zaszyć, bo ksiądz sobie pozwala i po tyłku ją podszczypuje. Pamiętam, że trzy inne dziewczyny potwierdziły, że przy nich też tak sobie pozwalał. O tym księdzu wszyscy w okolicy kilku wsi wiedzieli zresztą, bo nie tylko z nimi sobie pozwalał. Mniej więcej w tym samym czasie słyszałam wypowiedź mojej cioci, że jeszcze w dniu jej ślubu pozwalał sobie na głupie, uwłaczające teksty i klepanie jej po tyłku. Lata temu sprawa była zgłaszana do kurii (to wiem z podsłuchanej rozmowy moich rodziców), a kuria zrobiła tego księdza dziekanem – żeby trudniej go było usunąć. I rzeczywiście, nikt już tego nie próbował, ludzie pogodzili się z takim stanem rzeczy. Dzisiaj ten ksiądz jest już na emeryturze. Do księży jeszcze wrócę.

A teraz przechodząc do tego, z czym miałam osobistą nieprzyjemność:

Pierwsza osoba: mój wujek.
Gdy byłyśmy z siostrą małe, brał nas na kolana i grał z nami w karty, wygłupiał się z nami. Lubiłyśmy to. Niby nic takiego. Ale robiłyśmy się coraz starsze i nadal do niego przychodziłyśmy. Mogłam chodzić najdalej do pierwszej albo drugiej klasy podstawówki, a może i nie. Kiedyś do kuchni weszła mama, strasznie na wujka nakrzyczała (a to ja się czułam winna, bo przecież same się mu na te kolana pchałyśmy). Skończyło się branie na kolana, choć w karty nadal mogłyśmy przyjść pograć, a potem mnie jeszcze nauczył grać w szachy. Ale z wujkiem mam jeszcze jedno wspomnienie, które na długi czas wyparłam. Nie wiem, czy to było przed tym, jak mama wparowała do tej kuchni czy później. Byłam z wujkiem sama. Pamiętam, że powiedział, że nauczy mnie całować. Powiedziałam, że nie chcę. Pamiętam że i tak włożył mi język do ust. To bardzo mgliste wspomnienie. Nigdy więcej się taka sytuacja nie powtórzyła. Zapomniałam. Wujek od lat nie żyje. A ja mam raczej pozytywny obraz jego osoby: karty, szachy, poświęcany nam, mi i siostrze, czas. Wiem, że miał problem z piciem, wiem, że zdarzało mu się awanturować. Ale nie potrafię być na niego zła za nic.

Druga osoba: sąsiad. Sąsiad, starszy już facet, miał króliki. Smarkula byłam, chodziłam do podstawówki, może do pierwszej klasy gimnazjum. I uwielbiałam te króliki, a sąsiad pozwalał brać je na ręce. Mogłam tam przychodzić kiedy chciałam. Wolałam chodzić, gdy go nie było. Bo gdy był, to zagadywał (co samo w sobie nieprzyjemne nie było) i sięgał łapami w stronę dekoltu (a miałam wtedy nawyk chodzenia w mocno wykrojonych bluzkach) i ściągał mi stamtąd słomę, którą królik na łapkach tam przeniósł. Zawsze jak widziałam, że podnosi ręce, starałam się szybko sama otrzepać. Od lat już u tego sąsiada nie byłam, czasem zdarza mi się go widywać przez płot, mało kiedy mówimy sobie choćby „dzień dobry”.

Trzecia osoba: mówiłam, że wrócimy do księży? No to wracamy. Pierwsza gimnazjum. Tutaj jestem pewna czasu, bo ten ksiądz nie zabawił u nas zbyt długo. Miał fajnego psa. Owczarek niemiecki o imieniu Ares. Ksiądz też był fajny, miał podejście do młodzieży. Taki okrąglutki facet, zawsze uśmiechnięty, wygadany. Ksiądz wychodził do mnie przed kościół porozmawiać. Głównie o psie. Pamiętam, że strzepywał mi z dekoltu kawałki choinki i nieistniejące włosy. Pamiętam jego pulchne palce. Byłam rozdarta: z jednej strony wiedziałam, że to nie jest właściwe zachowanie, a z drugiej strony nie chciałam, żeby się okazało, że coś nadinterpretowuję i obrażę księdza, a przy tym faceta, którego po ludzku lubię. Zresztą, kto by mi uwierzył, skoro nie miałam żadnych dowodów? Kiedyś mu wspomniałam, że mam problemy z językiem francuskim. Powiedział, że uczył się tego języka, że mógłby mi korepetycji udzielać. Zapraszał na probostwo. Przy każdym naszym kolejnym spotkaniu pytał, jak mój francuski, nachalnie zapraszał na probostwo, a ja odmawiałam. Za każdym razem. Czy ja sobie wymyśliłam, że on chciał mnie tam zwabić, żeby zrobić mi krzywdę? Nie wiem. Jakiś czas potem go przeniesiono do innej parafii, bo organizował pielgrzymkę do Watykanu, ludzie powpłacali już pieniądze, a on je wszystkie gdzieś przepuścił. Wiem, że potem zapożyczył się u mojej cioci i wujka (mocno religijna część rodziny), żeby innym parafianom oddać pieniądze, a ich potem spłacał przez parę lat. Nikomu wtedy nie powiedziałam o tym, jak się ten ksiądz przy mnie zachowywał. Nikomu. Dopiero lata później zaczęłam o tym pisać w internecie, a jeszcze później opowiedziałam o tym znajomym ze studiów. Mi nie zrobił krzywdy. Ale jedno mnie nadal gryzie i zawsze już będzie gryzło: czy z powodu mojego milczenia, on nie skrzywdził jakiejś innej dziewczynki? Mniej rozgarniętej niż ja? Takiej, która skorzystałaby z zaproszenia na probostwo?

Były jeszcze oczywiście głupie teksty kolegów w gimnazjum (np. „zabiłaby mnie jednym cyckiem”). Czy któryś z nich zrobił mi krzywdę? Nie. Czy mieli prawo mnie dotykać? NIE! Dzisiaj to wiem. Dzisiaj mówiłabym głośno: „nie dotykaj!”, „zostaw mnie!”, „nie podoba mi się to, co mówisz!”, nie podoba mi się to, co robisz!”, „przestań mi składać takie propozycje!”. Dzisiaj strzeliłabym w pysk bez zastanowienia, gdyby zaszła taka potrzeba.

Dlatego tak ważna jest EDUKACJA SEKSUALNA ze szczególnym uwzględnieniem bezpieczeństwa dzieci, budowania w nich postawy asertywności i informowania, gdzie szukać pomocy. I to edukacja zaczynająca się już w przedszkolu.

Ale do pełnego obrazu sytuacji muszę napisać jeszcze trochę o moim podejściu do aborcji.


Mniej więcej rok temu przyśniła mi się niechciana ciąża po jednej z internetowych dyskusji o aborcji (byłam wtedy zwolenniczką utrzymania obecnego prawa: gwałt, wady płodu, zagrożenie dla zdrowia lub życia kobiety; docierały do mnie argumenty za liberalizacją ustawy o aborcji, wiedziałam, że ona krzywdzi kobiety biedne, że zarodek nic nie czuje, ale i tak ciągle chrzaniłam o „potencjalnym dziecku”). Pierwsze, co zrobiłam w tym śnie? Zaczęłam liczyć dni i tygodnie oraz pieniądze na koncie, szukać opcji przejazdu zagranicę. Żeby tylko zdążyć przerwać ciążę, żeby nie musieć rodzić. Obudziłam się zlana potem, nadal licząc. I tak jeszcze przez parę minut liczyłam, zanim dotarło do mnie, że to tylko koszmarny sen, najgorszy, jaki kiedykolwiek śniłam. Dotarło do mnie kilka rzeczy: 1) nie jestem głupią idiotką, która poszłaby z facetem do łóżka bez zabezpieczenia – nigdy bym sobie na to nie pozwoliła, 2) antykoncepcja bywa zawodna i mi też może się przytrafić nieplanowana ciąża – zupełnie nie z mojej winy, 3) CHCĘ MIEĆ WTEDY WYBÓR! 4) skoro ja nie jestem głupią idiotką, dlaczego miałabym mieć inne kobiety za głupie idiotki? One też powinny mieć wybór – przy dostępie do rzetelnej wiedzy, taniej antykoncepcji i warunkach ku temu, by mogły rodzić, jeśli chcą.

Od tamtej pory nie tylko jestem przeciwniczką zaostrzenia ustawy aborcyjnej, ale stałam się ZWOLENNICZKĄ WYBORU. W #czarnym proteście razem idziemy po to, by nie zaostrzono ustawy o aborcji. Ale część z nas idzie też po liberalizację ustawy, po przywrócenie polskim kobietom pełnej godności i podmiotowości, z jakiej zostałyśmy obdarte w ’93 roku. I wiecie? Jestem dumna, że należę właśnie do tej części. Jestem dumna z tego, że otworzyły mi się oczy, że w pewnym sensie poczułam na własnej skórze, czym jest niechciana ciąża i dzięki temu osiągnęłam wyższy stopień empatii.
Ostatnio sporo mówi się kobietach, o ich obowiązkach i powinnościach, we wszystkich dziedzinach życia. Przede wszystkim o ich roli jako żony i matki. Co muszą, jak powinny się zachowywać, co im wolno, czego nie. Kodeks etyczny - tyle, że po katolicku, wedle światła religii. Według widzimisię zaborców watykańskich, światopoglądów możnowładców kościelnych i pomniejszych ich sługusów.
Nikogo tak naprawdę nie interesuje, co myślą i czego chcą kobiety. To dla rządu i wszechpanoszącego się kleru nie ma żadnego znaczenia. Nie ma znaczenia także dla części kobieco-katolickiej naszego społeczeństwa. Mogą dziać się demonstracje, strajki i rozróby, a oni i tak pozostaną głusi na babskie argumenty. Kler katolicki i obecnie panujący rząd obmyślili sobie, iż uczynią z polskich kobiet naczynia zbiorcze na męską świętą spermę i maszyny do wydawania potomstwa według powiedzenia: "Płódź, ródź i głódź."

Ogromna uwaga przywiązywana jest do momentu poczęcia, do ciąży i narodzin. Natomiast życie zaistniałe po narodzinach zostaje traktowane jako persona non grata. Zdaje się być ono tematem tabu, niewygodnym i wstrętnym. Dowody na to dostarczyło mi samo życie.

Jako matka dwojga dzieci, w tym niepełnosprawnego, mam w tym temacie naprawdę wiele do powiedzenia. Gdy byłam w ciąży, doznawałam jako takiej troski. Poród syna... . Nieobecność katolickich lekarzy świętujących imieniny Beaty i Grzegorza w pokoju lekarskim, ich lekceważenie swoich obowiązków i wręcz natarczywe upominanie się o łapówki bez udzielenia mi pomocy - pozostały w mojej pamięci do dziś. A konsekwencje ich haniebnego zachowania? Na wskutek zbyt długo trwającego porodu i braku obecności lekarzy podczas niego doszło do niedotlenienia mózgu dziecka i sinicy. Resztę można sobie dopowiedzieć.

Przez dziewiętnaście lat prowadziłam sama rehabilitację syna wspierana przez rodzinę, paru wspaniałych lekarzy i nauczycieli.
Nieprzespane noce, przepłakane dni, siwizna w wieku trzydziestu lat, zszarpane nerwy i mocno nadszarpnięte zdrowie, nerwica, depresja i to poczucie bycia gorszą. Ileż to razy słyszałam od napotkanych katolickich matek i babć:
"Ojej, kalekie dziecko, pewnie nagrzeszyłaś kobito, to i karę masz!"
"Marysiu, Igorku, nie baw się z tym plują!"
"A co tam, jak on taki niekumaty, to może i lepiej żeby umarł."
Trudno zachować zimną krew i pozytywne nastawienie w takich momentach... .

Później trudna ciąża z córką, strach o jej życie, poród w zagrożeniu, a następnie kolejki, kolejki, kolejki do lekarzy.
Można by długo pisać o niekompetencji nauczycieli w szkołach specjalnych, o braku podstawowej wiedzy na temat najnowszych osiągnięć w rehabilitacji wśród pielęgniarek i lekarzy, o braku empatii u pracowników domów opieki społecznej i o nietolerancji społeczeństwa katolickiego dla osób niepełnosprawnych. Doskonale wiem, ile czasu, wiedzy, wysiłku potrzeba, by wychować bardzo trudne dziecko. Wiem, jak bardzo trzeba być zdeterminowanym, zdyscyplinowanym, przekornym i odważnym, by opiekować się tak chorym człowiekiem. Jak bardzo wtedy są potrzebne nadzieja, optymizm, wiara i empatia, by umieć obcować można rzec z kosmitą we własnym domu. Ile razy myślałam, że dłużej nie dam rady; że jeśli upadnę, to nie powstanę; że cały wszechświat jest przeciwko mnie i mojej rodzinie...

Najwięcej pogardy, niechęci, braku zrozumienia, lekceważenia doznawałam od tych, którzy uzewnętrzniali się jako "bardzo czynnie wierzący katolicy miłosierni". Od księży, którzy nie pozwolili dzieciom chorym popływać w swoim parafialnym basenie (bo im do wody naplują i nasikają), od pielęgniarek i lekarzy obwieszonych wisiorkami z krzyżem (doprosić się pomocy i porady nie można było), od nauczycieli organizujących święta katolickie w szkołach specjalnych (uznawali mnie za zdziwaczałą matkę). Smutne to, ale prawdziwe. Ci, którzy mianowali siebie świętymi, diabłami więcej się okazywali.

Takich dzieci jak mój syn rodziło się i rodzi bardzo dużo. Nie widać ich jednak na ulicach, w teatrach i w kinach, ani w innych miejscach użyteczności publicznej. Nie stwarza się im warunków do normalnego, pełnego akceptacji ułomności życia. Nie daje się im za bardzo okazji do zaistnienia i do pokazania się takimi, jakimi są. W zamian każe się im zamykać się w przedszkolach i szkołach specjalnych, w których naucza się ich według zasad obowiązujących dzieci zdrowe i świadome swoich zachowań. Nie szanuje się w nich indywidualności osobowościowej małych niepełnosprawnych uczniów. Na studiach też rzadko bywają traktowani po ludzku i muszą przebijać się przez mur ignorancji i chamstwa. W pracy są lekceważeni, traktowani jako obywatele "gorszej jakości" i mniej opłacani. Przez ZUS bywają traktowani jako zwykli wyłudzacze rent. W domach opieki społecznej są notorycznie okradani przez personel i zdrowszych na umyśle pensjonariuszy. Jeśli trafią do szpitala, nie zważa się tam w ogóle na ich podstawowe potrzeby - a celują w tym szpitale psychiatryczne.
Co rzuca się w oczy, w większości tych placówek na ścianach obok orłów wiszą symbole wyznania katolickiego. W placówkach służby zdrowia i oświatowych urządza się wszystkie święta katolickie. I co z tego? Niewiele. Wyznawcy katolicyzmu bardzo dużo mówią o miłości, miłosierdziu i trosce o innych, a niewiele czynią w zgodzie ze swoimi słowami; jeśli już, to na pokaz.

Obecnie wymaga się od polskich kobiet, by postępowały zgodnie z wolą i zamysłami kościoła katolickiego i rządu PiS-u.
Nakazuje się nam:

-stosować jedynie antykoncepcję naturalną,
- płodzić dzieci, ile się da, do zupełnego wyeksploatowania kobiecego organizmu,
-donaszać ciąże zagrażające zdrowiu i życiu dziecka oraz matki; donaszać ciąże terminalne,
-donaszać ciążę zaistniałe na wskutek gwałtów i związków kazirodczych;
-rodzić dzieci tak chore, że mają minimalne szanse na przeżycie lub mają przed sobą życie pełne bólu i cierpienia,
-cierpieć na rozkaz.

Zakazuje się nam:
-używania antykoncepcji wszelakiej syntetycznej,
-dokonywania wyborów odnośnie naszego życia,
-dokonywania wyborów czy chcemy cierpieć czy być szczęśliwą,
-życia według naszych marzeń,
-niedługo zakaże nam się żyć w ogóle...

Jako kobieta, jako żona, jako matka będę broniła swojej wolności, swojej niezależności i swojego prawa do decydowania o moim życiu - nikt nie będzie mi mówił jak mam żyć. Tym bardziej ktoś, kto sam ma w sobie tyle sprzeczności i jest tak bardzo przeciwny podstawowym prawom natury; kto jedno myśli, drugie mówi, a trzecie czyni.
Będę broniła przyszłości kobiet - i oby do mnie dołączały inne...

Pozdrawiam serdecznie i życzę ZWYCIĘSTWA !

piątek, 21 października 2016

Mieszkałam w Wiedniu przez 2 lata i molestowanie spotkało mnie tam dwa razy - w obu przypadkach ze strony Polaków. Ciekawe, że sam fakt bycia Polką w ich mniemaniu upoważniał ich do posuwania się wobec mnie o wiele dalej, niż by sobie pozwolili w stosunku do kobiet pochodzących z innych krajów. Otóż z jednym, po krótkiej rozmowie na imprezie, zaczęłam grać w piłkarzyki, a on po zdobytej przez nas bramce postanowił, że odpowiednim sposobem świętowania, zamiast choćby przybicia piątki, będzie wymierzenie mi klapsa - osobie, którą poznał ledwo godzinę wcześniej. Żałuję, że jedynie zakończyłam grę i rozmowę, a nie strzeliłam go natychmiast za to w twarz.

Drugi raz, korzystając z blablacar, współpasażer, z którym siedziałam z tyłu, zaczął mnie obmacywać, kiedy przysypiałam (podróż nocą do Polski, kilkugodzinna, kierowca był normalny). Na szczęście chwilę potem wysiadał pasażer siedzący z przodu, więc się przesiadłam, ale nadal musiałam spędzić kilka godzin w tym samym aucie z tym człowiekiem - senność przeszła mi jak ręką odjął. Za granicą poznałam również wielu normalnych, miłych i porządnych Polaków, ale te dwa przypadki zatruwają mi całościowy obraz. I potem się ludzie dziwią, że Polki, które wyjechały za granicę, nagle przestają lubić Polaków - po takim przykładzie ciężko mi czasem podejść do nowopoznanego Polaka bez jakichkolwiek uprzedzeń.
Mam 20 lat i nigdy nie byłam w ciąży. Prawdopodobnie.
Kiedy miałam ok 5 lat, byłam molestowana seksualnie, później gwałcona, a w końcu, gdy miałam ok. 10 lat przestał. Po prostu. Kochany dziadek. Wtedy nie mogłam zajść w ciążę, mój organizm nie był na to gotowy, ale gdyby trwało to 3 lata dłużej? Na szczęście nie trwało. Dziadek zmarł kilka miesięcy temu. Pojechałam na pogrzeb. Dziwili się czemu nie płaczę. Bo się ucieszyłam. Nigdy mu tego nie wybaczyłam.

W gimnazjum koledzy na szkolnej dyskotece udawali, że mnie gwałcą. To była przednia zabawa! Nigdy się tak nie uśmiałam! Do tej pory, gdy widzę ich na ulicy czuję strach i nienawiść. Nie mogłam wtedy zajść w ciążę, w końcu... do niczego nie doszło.

Pierwsza klasa liceum. Mam chłopaka. Namawia mnie na seks, ja...mówię, że się boję, ale nie mówię otwarcie, że nie chcę. Pierwszy raz. Protestuję, bo nie ma prezerwatyw, zawsze jakiś pretekst, żeby opóźnić ten przykry akt. Ale nie, on zdąży wyciągnąć. Zdążył. Ale miesiączka mi się spóźniała, kilka dni, tydzień, 10 dni. Jest. Może i coś się z tego wytworzyło, ale wyleciało. A może nie. Na szczęście nigdy nie miałam okazji się dowiedzieć.
Wtedy, kiedy spóźniał mi się okres stwierdził, że się zabije jak się okaże, że jestem w ciąży. On się zabije... Zostawiłam go kilka tygodni później. Wtedy też się zabijał. Kilkakrotnie.

Terapia. Terapia. Najpierw w poradni dla dzieci. Potem, po kolejnym załamaniu, zawaleniu szkoły (no prawie, skończyłam, ale matura poszła mi tragicznie), kolejna terapia. U kobiety, która mnie naprawdę rozumiała. Której powiedziałam wszystko. Dużo się zmieniło. Już nie byłam małą dziewczynką na kolanach u dziadka, stałam się dorosłą kobietą, która dba o swoją rodzinę. Utworzyłam związek z kobietą. Mieszkamy razem od kilku miesięcy. Jest nam dobrze.

I teraz, ciąża grozi nam tylko w wypadku gwałtu, ew. in vitro. Raczej nigdy nie zdecydujemy się na dziecko, ja wciąż niepoukładana mogłabym mu zrobić taką krzywdę, jak moja mama mi. A nie chcę. Po pracy obie wracamy przez park pełen idiotów. Często po 22. Zdarzyć się może wszystko. A moja ukochana choruje, w nieplanowanej ciąży może uszkodzić płód lekami, które brać musi, jeśli ciąże planuje to przechodzi na zastrzyki i... wyobraźcie sobie przeżyć gwałt, potem nosić bękarta z tego gwałtu w sobie przez 9 miesięcy, do tego 2 razy dziennie w ten nabrzmiały rosnący brzuch, w który ciągle ktoś kopie, ładować sobie zastrzyki. Na coś takiego gotowe są tylko kobiety, które dziecka pragną. A nie te, które muszą je rodzić. Ah, no i poród jest dodatkowym zagrożeniem, po zakrzepy lub przeciwnie, krwotoki. Wiecie co... nie chcę patrzeć jak ona umiera przez dziecko jakiegoś zwyrodnialca. Dlatego strajkuję. Chcę mieć wybór. Chcę, jeśli kiedyś tego zapragnę, mieć możliwość urodzenia zdrowego dziecka, będąc w związku z kobietą. Teraz mi na tym nie zależy i zapewne to się nie zmieni, ale chcę mieć możliwość. Jakim prawem ktoś chce mi tę możliwość odebrać w imię jakiegoś bóstwa, w które nie wierzę.

wtorek, 18 października 2016

Miałam około 7-8 lat, mieszkałam z rodzicami na wsi, gdy zaczęli rozbudowywać gospodarkę. Pracował u nas przez kilka dni mężczyzna, starszy "dziadek", układał płytki w pomieszczeniach gospodarczych. Pamiętam trzy sytuacje z tego okresu.

1) Szłam do sklepu zrobić mamie zakupy. Było gorące lato i tata wysłał mnie do tego mężczyzny, żebym zapytała, jaką wodę mu kupić. Nie pamiętam co odpowiedział, ale gdy odwróciłam się i miałam wychodzić, zasłonił mi część drzwi i położył ręką między udami, wystraszył mnie tym i uciekłam. Nie wiedziałam, co się stało i co z tym zrobić, ale potem bardzo starałam się go unikać.

2) Po pracy przebierał się w stodole. Zdarzyło się, że akurat w tym czasie przechodziłam tamtędy (jak zawsze po całodniowej zabawie, ale przeważnie w innej porze). Gdy mnie zobaczył specjalnie ściągnął spodnie i odwrócił się w moją stronę. Kolejny raz uciekłam.

3) Byłam sama, w budowanej oborze, przy stodole. Bawiłam się w piasku. Przyszedł i stanął około 3-4 m ode mnie, dzieliła nas wysoka barierka. Spuścił spodnie i wołał, żebym przeszła, zobaczyła z bliska, żebym dotknęła. Odpowiadałam, że nie, że muszę skończyć robienie babek z piasku, bo mama zaraz przyjdzie zobaczyć. Tym razem nie uciekałam, byłam sparaliżowana. Nie odpuszczał, aż ktoś się zbliżył ciągnikiem, wtedy zniknął. Gdyby nie było tej barierki pewnie, podszedłby bliżej, w końcu stał zaraz przy niej.

Pamiętam to wszystko bardzo dokładnie, choć nie pamiętam jego twarzy. Jedyną osobą, której kiedykolwiek o tym powiedziałam jest mój obecny chłopak. Dlaczego nikomu więcej nie powiedziałam? Mamie? Tacie?
BO NIE WIEDZIAŁAM, ŻE POWINNAM.

Nikt mnie nie ostrzegł, miałam raptem 7, może 8 lat. Bałam się, wstydziłam. NIE WIEDZIAŁAM CO MAM POWIEDZIEĆ. Dzieci powinny być uczone od najmłodszych lat co zrobić w takich sytuacjach, nawet jeżeli nigdy nie musiałyby skorzystać z tej wiedzy. Ja czułam, że tak nie powinno być, ale to było za mało.

To też apel do rodziców, chyba głównie do nich. Ja mojej mamie nie powiem, co się wtedy działo, nie chcę, żeby czuła się po tych kilkunastu latach winna, teraz jest już i tak za późno, ale jeżeli masz dziecko ostrzeż je zawczasu!

TAK DLA WYBORU! TAK DLA DOSTĘPNEJ ANTYKONCEPCJI! TAK DLA LEGALNEJ ABORCJI!
TAK (CHYBA PRZEDE WSZYSTKIM) DLA EDUKACJI SEKSUALNEJ!
1. PRZESTRZEŃ PUBLICZNA
ad1. Otwieram drzwi do klatki w bloku i czuję, jak ktoś dotyka mi tyłka. Odwracam się - facet na rowerze już odjechał.

ad2. Stoję przy zejściu podziemnym na Dworcu Głównym.
Nagle czuję jak ktoś od tyłu łapie mnie za cycka i ściska.
Odwracam się - koleś zbiega już schodami w dół.

No pewnie powinnam krzyczeć, wyzywać etc. Tylko ile osób wtedy NA MNIE popatrzyłoby jak na wariatkę.
Nie krzyczałam. Po prostu czułam MEGA wstyd. I winiłam siebie jeszcze długo potem jaka ze mnie idiotka, że nie zareagowałam.

2. RODZINA
ad1. Byłam w podstawówce. Nocowałam razem z młodszą kuzynką i kuzynem w moim wieku, wszyscy na podłodze, u cioci. Kuzyn myślał chyba, że śpię - ćwiczył na mnie całowanie.
Zawsze potem dziwnie się czułam w jego obecności.
Nikomu nie powiedziałam, bo bałam się, że nie uwierzą.

3. PRZEMOC
ad1. Dzwonię na policję. Mówię: jestem ofiarą przemocy domowej.
Słyszę: - Ehh... co? Mąż panią bije...? Proszę pani, to się zdarza...

ad2. Noc. Pod sklepem nocnym przypadkowo spotykam koleżankę i mówię, że idę spać do pracowni, bo boję się wracać do domu. Mówi, że pożyczy mi materac. Kiedy już jesteśmy u niej mówi: Marta, a ty nie przesadzasz czasem? No wiesz... bo ty potrafisz zdenerwować.

ad3. ok. 4 lata po wydarzeniach idę do psychiatry (to spotkanie to część procedury do dostania się na terapię psychologiczną). Słyszę: a może pani się do podobało, co? Może pani specjalnie to prowokowała, tą agresję?

4. ABORCJA
ad1. Byłam bardzo młoda, kiedy panicznie bałam się ciąży. Raz w takiej sytuacji usłyszałam od chłopaka: - No i co? No to aborcja.
- Ale czy to nie jest jakieś zagrożenie dla zdrowia? Życia?
- To zwykły zabieg. Jak każdy zabieg - jest ryzyko. - powiedział jakby nigdy nic.

MAM TEGO DOSYĆ.
DOSYĆ TEGO, ŻE KIEDY SZUKAM POMOCY, WALCZĘ O MOJE PRAWA TO JAKO ODPOWIEDŹ DOSTAJĘ UPOKORZENIE.
Dosyć tego, że każdy woli obwinić ofiarę niż faceta/państwo/kościół za polską mentalność.

I krew mnie zalewa jak czytam komentarze, że kiedy dziewczyna jest w niechcianej ciąży to po co dawała d*py. Czy to pozory religijności nakazują ludziom tak się zachowywać?

poniedziałek, 17 października 2016

Mam 36 lat i nie mam dzieci. Staramy się o nie wraz z mężem od wielu lat. Korzystaliśmy z medycyny tradycyjnej (monitoringi, zastrzyki, laparoskopie, inseminacje – 5 lat), medycyny chińskiej (akupunktura, zioła, monitoringi – 2 lata), psychoterapii (6 lat). Ta ostatnia okazała się najbardziej skuteczna. Pozwoliła nam ostatecznie zaakceptować, że nasza biologia ma swoje limity. Mogliśmy z pełnym przekonaniem, że spróbowaliśmy wszystkiego skorzystać z in vitro. Cały proces trwał kolejny rok; kolejny rok nierefundowanych badań, wizyt lekarskich, monitoringów, inwazyjnych leków hormonalnych (szczęśliwie w dużej mierze refundowanych, acz kupowanych w momencie, gdy nie było to pewne, więc trzymanych potem przez 3 miesiące w lodówce). Potem czekanie. Na jajeczka. Dwa. Na zabieg. Na informację z kliniki. Dostałam ją w sobotę o 7:34. Brzmiała: „Dzień Dobry. Państwa zarodki mają 1 dzień.” Po latach pomiarów, wkurzania się na pomiary, czekania, bezsilnych łez, że trzeba czekać, odpuszczania sobie, „żeby wreszcie pożyć” i konfrontowania się z tym, że to jest właśnie moje życie. Po tych wszystkich latach miałam dwoje dzieci – miały 1 dzień! Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie!

W dniu transferu zarodków do macicy dowiedziałam się, że „jeden z nich zatrzymał się w rozwoju. Byłam u niego dziś rano jeszcze, ale niestety nie ma postępów.” Usłyszałam tylko tyle, że ta kobieta – młodsza ode mnie, typ naukowego freaka, który tak dalece nie potrafi rozmawiać o uczuciach, że ciągle cytuje literaturę naukową, że ona widziała moje dzieci! Mogła pokazać je mi, bo miała ze sobą zdjęcia. Były kulkami i miały w sobie mniejsze komórki otoczone złowróżbnymi fragmentami zdolnymi rozpocząć rozpadanie. Jedna z kulek przestała się mnożyć. Drugą widziałam na monitorze, gdy lekarz wprowadzał ją do mojej macicy. Maleńki świecący punkt w kosmosie mojego ciała. Leżałam z podkurczonymi nogami i bałam się ruszyć, oddychać, śmiać, płakać. Przelałam 7 tys. na konto kliniki, która połączyła to, co samo nie mogło się połączyć i dała mi szansę być w ciąży. Kiedy przygotowywaliśmy się na te wydatki była to dla nas kosmiczna kwota. Dziś wydaje mi się śmieszna. Wiem, że są kobiety, które sprzedają telewizory, sprzęt agd, szafy z ubraniami – i zbierają stówka po stówce. Co robią te, które nie mają tych dóbr?

Tego dnia ruszyła inicjatywa, jaką był Czarny Poniedziałek. Dziewczyny zaczęły organizować wydarzenie. Wszyscy chcieli wierzyć, że Polki zastrajkują. Wszyscy bali się czy nie wierzą za bardzo. A ja właśnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek poczułam, co to znaczy być kobietą, co to znaczy decydować o swoim ciele, co to mi robi, gdy każdy ma coś do powiedzenia o tym, czym jest in vitro, straszy możliwymi uszkodzeniami płodu i koniecznością jego donoszenia. Co to znaczy, gdy ktoś, kto nic nie wiem o mnie, o mojej historii, o moim pragnieniu posiadania dziecka, daje sobie prawo do oceniania mnie, moich wyborów i moich starań. Co to znaczy, że nieetyczne jest mrożenie zarodków? Jakich zarodków? Nie było przecież co mrozić! Moje dziecko terminowało swój rozwój! Widziałam je 10 minut na zdjęciu. Nigdy nie poznam bardziej. Dlaczego ten człowiek wrzeszczy na mnie capslockowym tekstem: „Ty egoistyczna kurwo! Jak możesz zabijać swoje dziecko! Nie jesteś warta, żeby żyć! Nie chciało ci się wcześniej rodzić, a teraz jak ci dziecko nie wyjdzie, to je wyskrobiesz?! Kto dał ci prawo bawić się w Boga?!”

Nic nie rozumiałam. Czułam bezsilność, upokorzenie, złość i lęk. Jak to wyjaśnić, jak wytłumaczyć siebie?

A potem poczułam gniew. Nie agresję, nie wściekłość, nie wkurzenie. Poczułam gniew!!! Jak to się stało, że żyjąc w XXI wieku, mając 36 lat muszę komukolwiek siebie tłumaczyć?! Jak to się stało, że muszę przedzierać się ze swoją historią przez zasieki kogoś o mnie opinii, które ma, choć nigdy o nic mnie nie zapytał?! I dalej: jak to się stało, że dałam sobie wmówić, że sztuczne zapłodnienie oznacza porażkę? Że zapłodnienie determinuje życie. No przecież nie tylko! Przecież ja i mój mąż stworzyliśmy potencjał życia w swoich komórkach. Ktoś je połączył. Ale ten ktoś nie ma wpływu na to, ile czasu te połączone komórki przeżyją. Moje pierwsze dziecko przeżyło 5 dni. I ten ktoś, obcy nie ma wpływu na to, czy ja i moje dziecko damy sobie szansę na rozwój. Od momentu transferu jesteśmy tylko ja i ono, i niewiele innych spraw ma wpływ na to, czy nam się uda. Ale jeśli się uda, to tylko dlatego, że ono miało takie możliwości rozwojowe zapisane w swoim genotypie, a ja miałam możliwości, determinację i chęć, aby użyć siebie do tego, by ono mogło się rozwinąć.

W ciągu kilku dni ewoluowałam jako kobieta, obywatelka, ktoś kto jest i żyje wśród innych, którzy chcą nim zarządzać. I nie mogłam się na to zgodzić! Poczułam, że to ja sama muszę głośno wyrazić niezgodę na taką rzeczywistość. Że nie mogę tylko na to narzekać. Że trzeba działać, bo inni pod płaszczykiem wolności słowa dają sobie prawo do chamstwa; pod pretekstem wolności wyrażania opinii, dają sobie prawo do obrażania mnie; zasłaniając się dobrem mojego dziecka, dają sobie prawo do większej niż ja wiedzy o tym, co jest dla niego najlepsze!
Moje drugie dziecko nie zaimplantowało się w macicy. Straciłam je nie wiem kiedy. Mogłam je opłakać, choć nie było zwłok. Mogłam dostać wsparcie od moich bliskich, choć nikt nie nadał żadnych imion. Mogłam poczuć smutek. I mogłam nie czuć poczucia winy. Zrobiłam przecież tak wiele! I już nikt nie wmówi mi, że za mało, że nie w czas, że nie tak.

Chcę, aby kobiety mogły żyć bez poczucia winy inspirowanego czyimś poglądem na normę, za to w poczuciu i wsparciu ich odpowiedzialności za siebie i ich decyzje.